_________________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _________________________________________________________________________ Poniedzialek, 12.05.1997 ISSN 1067-4020 nr 149 _________________________________________________________________________ W numerze: Tadeusz K. Gierymski - 12 maja 1935 Tadeusz K. Gierymski - Japonczycy i dzieci polskie Izabella Wroblewska - Nowa ksiazka Grynberga Jurek Krzystek - Narciso Yepes Tadeusz K. Gierymski, Jerzy Nowosielski - Iz Polacy nie gesi... Katarzyna Zajac - Z alfabetu L. J. Kerna _________________________________________________________________________ Tadeusz K. Gierymski 12 MAJA 1935 ============ "W dzien imienin pani Zofii Nalkowskiej zawsze nawiedzaly jej mieszkanie na Marszalkowskiej, nie opodal placu Unii Lubelskiej, cale tlumy gosci. W roku 1935 na ten dzien swietej Zofii (a moze na ktorys z sasiednich dni) ludu nawalilo sie co niemiara -- pulkownicy, generalowie, ministrowie, redaktorzy, pisarze, poslowie, malarstwo, teatr - ledwie mozna bylo sie przecisnac. Przyjecie dochodzilo do swego apogeum, gdy nagle... cos sie stalo. Nie moglem uchwycic w pierwszej chwili, na czym polegala nagla, a tak wyrazna zmiana, naokolo mnie, przy bufecie, ludzie rozmawiali z kieliszkami, talerzykami w dloni -- a jednak w ogolnym szumie i gwarze nastapilo jakby zalamanie. Naraz widze, ze z salonu wychodzi ktoras z pisarek - moze Szelburg-Zarembina, moze Melcer-Rutkowska -- zaplakana. Lzy sciekaly jej po policzkach. Co to bylo? Czyzby ja kto obrazil? Gdy wtem jeszcze dwie kobiety wychodza glosno szlochajac, a za nimi kilku mezczyzn z wyrazem twarzy dramatycznym. I naokolo cisza zaczela wypierac halasy przyjecia. Znow kilka osob ruszylo do wyjscia, nakladano pospiesznie okrycia. Na koniec zrozumialem: Pilsudski. Juz od kilku dni wiadomo bylo, ze stan jego jest bardzo niepokojacy... Teraz juz wszyscy wychodzili, zegnano sie po cichu, pospiesznie... a ze Belweder byl niedaleko, goscie pani Zofii biegli w tamta strone. Ja tez z Adolfem Rudnickim i kilkoma innymi [...] Bialy front palacu, doskonale widoczny w swietle latarn, byl tajemniczy i cichy. Sklamalbym twierdzac, ze smierc Marszalka nie wstrzasnela mna gleboko -- umieral z nim pewien okres naszego bytowania, kraj pozbawiony jego twardej reki wkraczal w Nieznane, najezone grozbami..." Witold Gombrowicz "Wspomnienia Polskie" *** tkg _________________________________________________________________________ Tadeusz K. Gierymski JAPONCZYCY I DZIECI POLSKIE =========================== Spojrzalem w kosciol pusty i re/ke/ kaplanska/ Widzialem, podnosza/ca/ cialo i krew Panska/, I rzeklem: Panie! Ty, co s/adami Pilata Przelales krew niewinna/ dla zbawienia swiata, Przyjm te/ spod sa/dow cara ofiare/ dziecinna/, Nie tak swie/ta/ ni wielka/, lecz rownie niewinna/. (Dziadow czesc III, scena I.) W artykule o Konsulu Sugihara przyrzeklem opisac, jak Japonczycy pomogli i przez lata pomagali grupie polskich sierot, potomkom powstancow i innych zeslancow na carski Sybir. Robili to nawet podczas okupacji niemieckiej. Pewne aspekty tej historii sa tak niezwykle, ze gdyby nie wie~zy sluzby i przyjazni z "Igorem" i z innymi "Jerzykami" w "Miotle", batalionie warszawskiego Kedywu "Radoslawa", uwazalbym je za nieprawdopodobne. Opieram sie, miedzy innymi, na rozmowach z nim i z innymi "Jerzykami", na ksiazce "Igora" ''POS "Jerzyki" z "Miotla" w tarczy'', i na ksiazce Leszka Nizynskiego ("Niemy") "Batalion Miotla", ktorego poznalem dopiero po ukazaniu sie jego ksiazki. Opisal najogolniejsze zaplecze tych wypadkow takze Jerzy S'laski w rozdziale "Najmlodsza Armia Swiata" swej ksiazki "Polska Walczaca", ale z jego opisu, bez zadnej zreszta winy autora, nic nie dowie sie czytelnik o pomocy i serdecznosci Japonczykow dla tych sierot. Mimo to zaczne cytatem ze S'laskiego, bo podaje on czesc historii, ktora chce opowiedziec, no i nie byl "Jerzykiem". Imponujacy natomiast byl rozrost liczebny innej organizacji mlodziezowej, ktora nie miala oparcia ani w strukturze przedwojennej, jak Szare Szeregi, ani w partii politycznej, jak ZWM [Zwiazek Walki Mlodych, inicjatywa Polskiej Partii Robotniczej. tkg]. Po prostu gromadzila mlodziez zadna walki. I to mlodziez -- przynajmniej w pierwszej fazie organizacji -- szczegolnie przez los dotknieta, bo pozbawiona rodzicow i domow rodzinnych, zyjaca w internatach i schroniskach. Organizacja ta - Powstancze Oddzialy Specjalne "Jerzyki", poczatkowo Zwiazek Polski Niepodleglej, narodzila sie juz w pazdzierniku 1939 r. w Warszawie, w bursie przy Alejach Jerozolimskich 7, prowadzonej przez istniejacy w latach miedzywojennych Zwiazek Mlodziezy z Dalekiego Wschodu. Skupial on mlodziez polska, ktora przed I wojna, badz podczas jej trwania znalazla sie we wschodnich guberniach carskiej Rosji, a ktorej rodzicow -- karnie tam zeslanych lub ewakuowanych po wkroczeniu Niemcow do Kongresowki -- pochlonal wir rewolucji i wojny domowej. Transporty tej dzieciarni, plynace okreznymi morskimi trasami, przez trzy oceany, Japonie i Ameryke, przybywaly w latach 1921-1923 do Polski, znanej dzieciom zazwyczaj tylko z opowiadan rodzicow. W kraju rozmieszczano ja w specjalnie dla niej przygotowanych zakladach wychowawczych [...] zapewniajac utrzymanie, opieke i nauke. Ale kto i jak przyczynil sie do powrotu tych dzieci? Anna Bielkiewicz, z Komitetu Opieki nad wiezniami politycznymi i ich rodzinami uzyskala pozwolenie na wjazd do Zwiazku Radzieckiego, gdzie zorganizowala Polski Komitet Ratunkowy Dzieci z Dalekiego Wschodu. Dzialal w nim takze lekarz Jozef Jakobkiewicz, komendant harcerstwa na Dalekim Wschodzie. Pani Anna i inni czlonkowie Komitetu zainteresowali konsula generalnego Japonii we Wladywostoku, p. Watanabe, losem tej polskiej rebiaty. Pan Watanabe pomogl jej nawiazac kontakt z Japonskim Czerwonym Krzyzem i na japonskim statku, bezplatnie, okolo osmiuset ich poplynelo do Japonii, a inni, w liczbie okolo siedmiuset, do USA, gdzie dr Jakobkiewicz uzyskal pieniadze od Polonii. Oddam glos "Igorowi" - mjr. inz. Jerzemu Zablockiemu, wychowankowi Jurka Strzalkowskiego. Rodzinne koligacje, powrot "Igora" do Polski z Moskwy, gdzie sie urodzil jako wnuk carskiego generala, a prawnuk "oficera z okretu "Wariag", ktory - twierdzi "Igor" - unicestwil sie sam z zaloga i okretem, aby nie wpasc w rece Japonczykow", sowiecka kariera jego matki i wypadki z zycia ojca, to material dla awanturniczo-JamesBondowego filmu. Pisze "Igor": W Japonii dzieci otoczono niezwykla opieka. Kiedy wybuchl tyfus, personel zapewnil polskich opiekunow, ze nie umrze zadne polskie dziecko. Dyzurowano przy chorych dniem i noca i wszystkie wyzdrowialy. Zmarla natomiast, zaraziwszy sie, siostra Matsuzawa, jedna z pielegniarek Japonskiego Czerwonego Krzyza opiekujaca sie troskliwie tymi dziecmi. Okreznie, droga morska, wrocily dzieci do kraju, gdy ustaly w nim dzialania wojenne. Ostatnia ich grupa wrocila koleja. Umozliwil to Feliks Dzierzynski. W ten sposob okolo trzech tysiecy dzieci znalazlo sie w Polsce, a wsrod nich Jurek Strzalkowski. Mlodziez po raz pierwszy zobaczyla wymarzony kraj swych ojcow. Wychowana na obczyznie, znala go tylko z opowiesci rodzicow i wychowawcow. Uczucia patriotyczne tej mlodziezy byly ogromne. Nawiazywaly do najlepszych tradycji polskich ruchow wolnosciowych, niosly zapal i chec ofiarowania wszystkich swoich sil ojczyznie. W Polsce poczatkowo umieszczano je w roznych majatkach poniemieckich, zanim nie zorganizowano centralnego zakladu dla nich w Wejherowie. Maria Buglewska, nauczycielka z Polskiej Szkoly na Syberii, zostala dyrektorka, a jej zastepczynia Stanislawa Strzalkowska, matka Jurka i jego dwoch braci, Stanislawa i Bogdana. Mlodziez tego Zakladu poznawala swoj kraj ojczysty na wycieczkach krajoznawczych, a miejscowe zabytki kultury, zwyczaje i piekno ziemi kaszubskiej, nocujac w stodolach, szkolach, a gdy byly ku temu warunki, rowniez i pod golym niebem. Zobaczyli tez polskie morze, bo za posrednictwem generala Mariusza Zaruskiego Zaklad otrzymal od Strazy Granicznej kilka zaglowek zarekwirowanych przemytnikom. Sluzyly one do szkolenia morskiego, plywania po zatoce Puckiej i poznawania pracy na morzu. Pod koniec 1925 roku utworzono na zjezdzie harcerzy w Warszawie Kolo Mlodziezy Syberyjskiej, ktorego czlonowie weszli do ZHP. Na zjezdzie w 1929 powstal Zwiazek Mlodziezy z Dalekiego Wschodu, a w roku 1935 dopuszczono do niego wszystkich, ktorzy byli na Dalekim Wschodzie. Powstaly cztery oddzialy: w Warszawie, Wilnie, Lodzi i Radomiu i dziewiec kol: w Bialymstoku, Bydgoszczy, Chelmnie, Gdyni, Lublinie, Poznaniu, Radomiu, Wejherowie i Katowicach; publikowano "Mlodego Sybiraka" i "Echo z Dalekiego Wschodu". Statut Zwiazku pozwalal na nadawanie honorowego czlonkowstwa i ten tytul otrzymalo takze wielu Japonczykow, np. ambasador Japonii w Polsce Ito Nabobumi, a po nim nastepny ambasador Shuichi Sakoh, sekretarz ambasady Yoschio Noguchi, charge d'affaires Inonue, attache wojskowy plk. Ueda i prezes Japonskiego Czerwonego Krzyza N. Nakagawa. Prezesem Zwiazku przez wiele lat, byl mlody Jerzy Strzalkowski. Byly to czasy swiatowego kryzysu gospodarczego, ekonomicznej depresji i bezrobocia w Polsce. Zwiazek za wazny cel uwazal wtedy samopomoc w poszukiwaniu pracy, ksztalcenie zawodowe i profesjonalne. I znow Japonczycy przyszli tej mlodziezy z pomoca. Jedna subwencje dal im Y. Noguchi, a druga ambasada japonska w Warszawie. Syberyjska mlodziez Zwiazku byla bardzo zainteresowana Japonia, czula sie jej wdzieczna, utrzymywala spoleczno kulturalne kontakty z Japonczykami, wpierw bardziej towarzyskie, a pozniej bardziej ambitne, majace na celu poznanie jezyka, historii, geografii, obyczajow i kultury Japonii. Organizowano spotkania, podwieczorki, tance; przychodzili ambasador z rodzina i personel ambasady na rozne swiateczne uroczystosci, np. Bozego Narodzenia. Przychodzil gen. Siobo Hasabe, ktory pomagal wywozic polskie dzieci z Syberii do Japonii. A najwspanialsze byly dwa bale: wiosenny - Noc Kwitnacej Wisni i jesienny - Noc Chryzantem. Ten w 1938 roku odbyl sie pod protektoratem ambasadora Sakoh i naszego ministra opieki spolecznej, p. Mariana Zyndrama Koscialkowskiego. Tak opisalo ten bal "Echo z Dalekiego Wschodu" w 1939 r.: ...Sale oficerskiego kasyna garnizonowego, w ktorym bal sie odbywal, zmienily sie nie do poznania. Udekorowano je w stylu japonskim ozdabiajac makatkami, malowidlami, figurkami, lampionami, a nad orkiestra ustawiajac misternie zdobiona "kwitnaca wisnie". Jej galazkami przybrano liczne kioski oraz oryginalny bufet japonski, ktory mial ogromne powodzenie. Wprost dotloczyc sie don nie bylo mozna. Raczono sie tu zwlaszcza dwiema potrawami narodowymi: osusi i torimesi. Poza tym sprzedawano tam japonska herbate w malych filizaneczkach bez uszek, a do tego japonskie ciastka [...] W sali balowej zabrano sie do tanca, niekoniecznie japonskiego... Tango z oberkiem na przemian i fokstrot z mazurkiem... I tak juz do bialego rana. Najmilszym widokiem, jaki tylko mozna bylo sobie wyobrazic, byly mieniace sie olsniewajacym przepychem barw stroje narodowe pan Japonek, ktore stanowily sliczne kolorowe plamy na tle jednobarwnych toalet naszych pan... Strzalkowski i aktyw Zwiazku mieli ambitniejsze cele, jak juz wspomnialem powyzej, i pomagala im ambasada japonska w ich realizacji. Sprowadzano filmy oswiatowe dla mlodziezy, dawano do nich prelekcje, organizowano wystawy przedstawiajace rozne dziedziny zycia, kultury, sztuki i gospodarki japonskiej. Zapraszani byli na pogadanki i odczyty eksperci z roznych dziedzin, prowadzono dyskusje. Dr Moria Hiraszi prowadzil lekcje jezyka japonskiego przedrukowywane w "Mlodym Sybiraku" i w "Echu z Dalekiego Wschodu". Przydala sie ta znajomosc slow i melodii "Kimi ga jo l/a" w bardzo krytycznym momencie dla grupy "Jerzykow" w bursie przy Alejach Jerozolimskich podczas rewizji przez Gestapo. Czesc II -------- "Thousands of years of happy reign be thine; Rule on, my lord, till what are pebbles now By age united to mighty rocks shall grow Whose venerable sides the moss doth line." Powyzszy wiersz to przeklad (nie mam polskiego) "Kimigajo", piesni japonskiej nieznanego autora z dziesieciowiecznej antologii Kokinszu. Jest ona, choc nigdy jako taki zatwierdzona nie byla, japonskim hymnem narodowym. Prosze was, badzcie cierpliwi, wszystko wyjasnie. Na kilka dni przed wrzesniem ambasador Szuiczi Sako telefonicznie zaprosil Strzalkowskiego do ambasady, aby sie z nim pozegnac. Powiadomil go, ze lada dzien wybuchnie wojna, ze on wyjezdza i bezposrednio nie bedzie mogl pomagac bursarzom, ale, ze o nich nie zapomni. Juz ich polecil opiece swych przyjaciol z handlowej firmy zaprzyjaznionego z Japonia Mandzuko, urzedujacej w Warszawie, przy Koszykowej 30. Wybuch wojny przyniosl oczywiste zmiany w formach i strukturze dzialalnosci Zwiazku. Co zachowalo sie, to osobowosc dynamiczna Strzalkowskiego, wiezi osobiste zwiazkowcow - ze Zwiazku Mlodziezy z Dalekiego Wschodu, Stowarzyszenia Bylych Wychowankow Zakladow Opiekunczych i Kola Mlodziezy Syberyjskiej oraz Zwiazku Sybirakow - i idea i chec sluzenia Polsce, przypomina Igor. Juz w pazdzierniku 1939 roku Strzalkowski powolal POS "Jerzyki", ktore w 1943 r. podporzadkowaly sie AK. Upraszczajac i w duzym skrocie: organizacja miala osiem okregow, z ktorych dwa: Warszawa-Miasto i Okreg Warszawski funkcjonowaly najdluzej. Grupa "Jerzykow" pod komenda "Szczesnego" (Michala Panasika), zastepcy Strzalkowskiego w szkoleniu bojowym, dzialala w "Wachlarzu" na Wolyniu, w rejonie Szepietowki i Ostroga nad Horyniem i pod Charkowem, a po powrocie weszla z rozkazu "Radoslawa" w sklad "Miotly". W powstaniu czesc "Jerzykow" zasilila "Baszte" i zgrupowanie "Chrobry", a samodzielna kompania walczyla na Starym Miescie, Zoliborzu, i w "Grupie Kampinos". Dzialania wojenne i okupacja pogorszyly warunki materialne bursy w Alejach Jerozolimskich 7. Powybijane szyby w oknach zastapiono tektura i dykta, jak i w wielu innych mieszkaniach Warszawy. Okolo stu chlopcow gniezdzilo sie tam, brakowalo im lozek i mebli, brakowalo jedzenia i naczyn. Znow przyszli im z pomoca Japonczycy, ktorzy wrocili do Warszawy po jej kapitulacji, by likwidowac swa placowke. Ofiarowali bursie rozne potrzebne, a wiec cenne, rzeczy i zywnosc. Przy wydawaniu tych zapasow Japonczycy pomagali chlopcom przy pakowaniu, dorzucajac do zabieranych rzeczy, to co wydawalo sie ofiarodawcom, ze moze sie przydac. Czynnosci likwidacyjne, pomimo nalegan Niemcow o tempo, wyraznie przeciagali w czasie, az wszystko co mozliwe zostalo zabrane i ulokowane w bezpiecznym miejscu przez chlopcow i Strzalkowskiego, pisze "Igor". Z tej pomocy, przez handel i wymiane, utrzymywali sie, az zajal sie nimi Stoleczny Komitet Samopomocy Spolecznej, a pozniej RGO - Rada Glowna Opiekuncza. Gdzies w listopadzie lub grudniu, wtargnelo do bursy kilku Niemcow w mundurach lotniczych. Sprowokowalo i rozwscieczylo ich chyba glosne spiewanie chlopcow przy otwartych oknach w sali jadalnej. Zranili, wpadajac, glowe malego Henia Wlosika, ktory jako dyzurny otworzyl im drzwi, terroryzowali reszte kazac im sie ustawic pod sciana z rekami do gory. Prowadzili rewizje, z krzykiem i arogancja. Wrocil z dolu Henio, krew z glowy kapala mu na koszule i marynarke, stanal cicho przed Strzalkowskim i rozplakal sie. Ten przytulil go do siebie, pocieszajac. Zazenowalo to widocznie Niemcow, bo uspokoili sie i wkrotce wyszli. Moglo sie wszystko tragicznie skonczyc, gdyz w tajemnicy przed wszystkimi Geniek Rybalko ukryl w sienniku pistolet kupiony od Joska, trzynastoletniego chlopca zydowskiego, zamordowanego w 1942 r. na Marszalkowskiej. Bezposrednio po tym Strzalkowski zebral wychowankow w jadalni, przedstawil grozace im niebezpieczenstwo, zaznaczajac, ze Niemcy chca zlikwidowac w podbitym kraju wszelkie objawy oporu, a robic to beda przez sianie postrachu i stosowanie terroru. Przemowienie kierownika bylo dosc dlugie, ale tresciwe i wywolalo dyskusje. Wieczorem, zwolawszy wszystkich, omowil sprawe zabezpieczenia bursy i przeprowadzono rewizje. Geniek i inni chlopcy otrzymali reprymande. Strzalkowski podkreslal, ze obowiazkiem najmlodszych jest nie walka z bronia w reku, ale nauka, ze tak walczyc maja z wrogiem, bo ojczyznie potrzebni beda madrzy ludzie. Nastepnego dnia rano Strzalkowski udal sie do gmachu ambasady Japonskiej na Foksal, opowiedzial znajomym o wczorajszym wtargnieciu Niemcow do bursy i prosil o interwencje w razie potrzeby. Uzyskal zapewnienie, ze ja otrzyma. Ustanowiono, ze dwojka wtajemniczonych w konspiracje chlopcow bedzie zawsze czuwac, jeden obserwujac brame z okna kancelarii, a drugi, ten w kuchni, w razie niebezpieczenstwa mial wybiec tylnym wyjsciem po pomoc do Japonczykow. System ten wszedl w zycie ani chwile za wczesnie. Juz nastepnego dnia Edek Szymanski dal znac Tadkowi Gruchaczowi na posterunku w kuchni o przyjezdzie Niemcow. Tadek pobiegl do ambasady o pomoc. Pisze "Igor": W tym czasie Gestapo grasowalo juz po bursie bijac chlopcow i wychowawcow, a kierownika w kancelarii kladac na ziemi. Zaczeli w jadalni, gdzie zgromadzili chlopcow, prowadzac juz przesluchanie w najbardziej ordynarny i bezgledny sposob, biciem i kopaniem. W trakcie tego, ktos zadzwonil do bramy. Niemcy myslac, ze to ktorys z brakujacych wychowankow, od razu otworzyli. Ku swemu zdziwieniu zobaczyli Japonczyka, ubranego w galowy mundur. Byl to ten sam, ktory przedtem wydawal chlopcom produkty. Japonczyk z powaga wital wszystkich uklonami, nie wylaczajac lezacego na ziemi kierownika, ktoremu Niemcy w tym czasie pozwolili wstac. Po ceremonii powitan Japonczyk wyjasnil Niemcom, ze dzieci bursy sa pod opieka Cesarstwa Japonii i nikogo nie moze tu spotkac krzywda, bo on sam czesto odwiedza zaklad i teraz przyszedl w tym samym celu, bo lubi sluchac spiewu japonskich piesni w wykonaniu tych dzieci. To mowiac - oczywiscie po niemiecku - zaproponowal kierownikowi, aby dzieci zaspiewaly cos dla Niemcow, prowadzac wszystkich z kancelarii do jadalni, gdzie zgromadzeni byli wystraszeni i pobladli z przerazenia wychowankowie bursy. Prosba o spiew zostala wykonana na apel kierownika, ktory uspokoil wykonawcow, tlumaczac im, ze na pewno zaszla tu jakas pomylka. Cale to zajscie tylko dzieki Japonczykowi zakonczylo sie choralnym odspiewaniem marsza japonskiego "Kimi Ga Jo", a speszeni Niemcy opuscili burse. Dalem na poczatku angielskie tlumaczenie tego hymnu, bo ladnie wyraza jego sens. Teraz podaje polska transliteracje oryginalu japonskiego. 'L/' to nasze 'el/', jak w 'lopata', 'lawka'. Wiersz czwarty napisany malymi literami to: il/ao to nari te - gdzie pierwsza litera jest 'i'. Kimi ga jo l/a Czijo ni jaczijo ni Sazare iszi no Il/ao to nari te Koke no musu made. Czy pomyslalby ktos obecny podczas tej fantastycznej sceny w okupowanej Warszawie, ze malutka czesc zaciagnietego u Japonczykow dlugu wdziecznosci splacana bedzie prawie ze szescdziesiat lat pozniej na Papirusie? Nawet po wyjezdzie personelu ambasady, miedzy ktorymi byli najlepsi przyjaciele bursy - sekretarz Inoue, pulkownik Ueda, konsul Oda Taranasuki - kontakt dany Strzalkowskiemu z firma z Mandzuko byl "Jerzykom" pomocny. Instytucja ta zatrudniala ludzi wskazanych przez "Jerzego", narazonych na aresztowanie przez Gestapo lub takich, ktorzy mogli byc wykorzystani przez dowodztwo AK do specjalnych celow. Dla przykladu, jeden z wychowankow bursy - Tadeusz Jedrzejewski, zatrudniony w charakaterze lokaja, bedac rownoczesnie kurierem, wyjechal ze swoim szefem zagranice, a po pewnym czasie dal znak z Portugalii, ze spelnil powierzone mu zadanie. Roznorodna pomoc ze strony tej instytucji trwala do czasu, gdy Niemcy zaczeli podejrzewac firme o utrzymywanie kontaktow z podziemiem, o czym kierownik zostal uprzedzony i powiadomil "Jerzego". Po wojnie Japonczycy dalej podtrzymywali przyjazne kontakty z Sybirakami i "Jerzykami". Japonska Rozglosnia Radiowa "Bunka Hoso" i Japonski Czerwony Krzyz zaprosili "Jerzego" i jego adiudanta "Genka" (wspomnianyy juz powyzej Eugeniusz Rybalko), na trzytygodniowy pobyt w Japonii, by przedyskutowac doswiadczenia p. Strzalkowskiego w wychowaniu mlodziezy. Co roku takze zapraszano go do Ambasady Japonskiej na obchody ich swiat narodowych. Pan Strzalkowski w starosci ze swa biala czupryna i wasem mial bardzo sarmacki wyglad. Milo jest go widziec na fotografii otoczonego przez japonskie dzieci przed ich szkola, nad drzwiami ktorej wisi wielki napis: Witamy pana Strzalkowskiego do szkoly w Azyosi. ----------------------------------------------- A Japonczycy przyjezdzali na przyjacielskie spotkania ze Strzalkowskim, Sybirakami i "Jerzykami" do Polski. Niestety, rozproszyli sie po swiecie "Jerzyki", wymieraja, i z nimi zaniknie pamiec o tych wydarzeniach. Jerzy Strzalkowski pochowany juz jest po lewej stronie symbolicznego grobu poleglych "Jerzykow" na Powazkach. W 1992 roku zmarl "Wszebor" (Tadeusz Jedrzejewski), a o rok poprzedzil go "Ludwik" (Ludwik Smigielski). Obu udalo mi sie jeszcze odwiedzic niedlugo przed ich smiercia. Ze "Szczesnym" (Michalem Panasikiem), dowodca naszej kompanii, prawie juz slepym, i z "Igorem" (Jerzym Zablockim), jego zastepca, jak zawsze pelnym werwy, spotkalem sie po raz ostatni w 1992 roku. Dal mi wtedy "Igor" rekopis czesci swej ksiazki do sprawdzenia. Nie bede tych osobistych wspomnien przedluzal, bo bohaterami tej opowiesci sa przeciez nasi Japonczycy. Im, w imieniu kolegow i przyjaciol moich, podziekowanie tu skladam: Domo arigato gozaimashita. tkg _________________________________________________________________________ Izabella Wroblewska NOWA KSIAZKA GRYNBERGA ====================== Nowa ksiazka Henryka Grynberga "Drohobycz, Drohobycz" to zbior opowiesci i relacji ocalonych z Holocaustu. Te dokumentalna proze pisarz nazywa opowiadaniami, gdyz sa to rzeczywiscie opowiadania oparte na wspomnieniach tych ludzi, rodzaj wykreowanego monologu, ale trzymajacego sie autentycznych opowiesci. Monolog stanowi tylko rozwiazanie formalne, ktore miesci sie w gatunku opowiadania. Grynberg poznal kilka z tych osob w grupie kilkudziesieciu ludzi z rejonu Baltimore i Waszyngtonu. Jeszcze jako dzieci ocaleli oni z Zaglady w roznych czesciach Europy. Oprocz osob z tego kregu, byli tez tacy, ktorzy sami sie do niego zglosili, jak na przyklad narrator opowiadania tytulowego. Niektorzy z bohaterow ksiazki o swych wojennych przezyciach nie opowiadali nawet wlasnym dzieciom. Zdecydowali sie jednak na rozmowe z pisarzem. Tak o tym mowi Henryk Grynberg (Gazeta Wyborcza 29.04.1997) My, dzieci Holocaustu, mamy ze soba najwiecej wspolnego. Wiecej niz ze swoimi rodzicami i ze swoimi dziecmi. Nasi rodzice nie do konca nas rozumieli w czasie wojny i nie do konca rozumieli potem. Oni mieli w drobnej czesci swoj i nasz los w swoich rekach. Mogli uciec, mogli nie uciec. My nie, my bylismy absolutnie bezwolni. Nie zmuszam ludzi do opowiadania. Nie dotykam tego, co dla nich zbyt bolesne. Zdaje sobie sprawe, ze moge torturowac tego czlowieka. Czasem odpowiedz jest taka: nie pamietam, co sie wtedy zdarzylo. To jest to, czego nie da sie odblokowac. To mil- czenie jest moze mocniejsze od opisu. W "Drohobyczu, Drohobyczu" mamy kilkanascie opowiesci, kilka z nich wydrukowano wczesniej w "Szkicach rodzinnych". Grynberg przytacza wstrzasajace relacje z Drohobycza, Boryslawia, Wielkopolski, Wegier i Litwy. Losy narratorow tych powiesci byly do pewnego stopnia podobne: getto, lub ukrywanie sie poza gettem, na ogol wywozka, oboz, predzej czy pozniej emigracja z Europy do Izraela lub USA. W relacjach ocalalych nie ma szlachetnych postaci w rodzaju Oskara Schindlera, nie zdarzaja sie im bajkowe zbiegi okolicznosci, jak chociazby u Agnieszki Holland w filmie "Europa, Europa". W ksiazce Grynberga cudowny przypadek polega co najwyzej na tym, ze ukrywajaca sie w lesie narratorka jednej z opowiesci zdazyla wspiac sie na drzewo widzac oddzial Niemcow i Ukraincow. Ta, wtedy dwunastoletnia dziewczynka po stracie rodzicow, samotnie ukrywala sie w lesie. Nie bala sie zwierzat. Najwiekszym zagrozeniem byli dla niej ludzie. I to nie tylko bezposredni sprawcy Zaglady, ale takze szmalcownicy, oszusci i po prostu tchorze. Czy od takiego koszmaru mozna sie kiedykolwiek uwolnic? Rozmowcy Grynberga informuja, ze ten stracil zdolnosc do usmiechu, tamta do wylewania lez, a wiekszosci nie ulozylo sie po wojnie zycie osobiste. Niezaleznie od tego, gdzie mieszkaja, wszyscy oni sa chyba jakos samotni ze swym koszmarem. W tytulowym opowiadaniu autor przedstawia nowa wersje pochowku Brunona Schulza, znacznie rozniaca sie od tej, ktora podal wczesniej Jerzy Ficowski (wedlug Izydora Friedmana). Schulza zastrzelil Niemiec Gunther, mszczac sie na innym Niemcu o nazwisku Landau, ktorego Schulz byl portrecista. Narrator opowiadania Grynberga relacjonuje : Schulz lezal na wznak, w ciemnoszarym ubraniu, twarz mial zapryskana krwia. Ja widzialem go juz na cmentarzu bez butow i bez marynarki, w spodniach z ciemnoszarego tenisu i bialej koszuli w prazki. Czaszke mial otwarta z jednej strony i krew w ustach. Obok niego lezal Hauptman, tez bez butow i bez marynarki. Jego czaszka nie byla tak rozbita, mial rude wlosy. Lezeli przy murze, od wejscia w prawo, i tam zakopalismy ich w jednym grobie. W opowiadaniu Grynberga czytamy, ze cmentarz znajdowal sie o trzy kilometry od miejsca, gdzie Schulz zostal zastrzelony. Po godzinie policyjnej jeden czlowiek nie mogl niesc trupa przez 3 km, jak relacjonowal Jerzy Ficowski (za Friedmanem). Narrator Grynberga zostal wezwany na cmentarz, aby dokonac pochowku. To sa nowe informacje i Grynberg liczy na to, ze cialo Schulza zostanie znalezione i ze zostanie on wreszcie nalezycie pochowany. Jerzy Ficowski, ktory jest przeciez biografem Brunona Schulza stwierdzil w dzisiejszym "Zyciu", ze juz po zapisaniu przez siebie relacji Friedmana zostal poinformowany przez kilku swiadkow, ze cialo Brunona Schulza zostalo przewiezione na cmentarz dopiero nazajutrz i tam pochowane we wspolnym grobie. Uwaza on jednak, ze ekshumacja zwlok Schulza w oparciu o dane swiadka, ktorego odszukal Henryk Grynberg, jest niemozliwa. Jego zdaniem, na podstawie jednej z licznych relacji nie da sie ustalic prawdy. Poza tym dzis na miejscu owczesnego cmentarza zydowskiego stoi dzielnica mieszkaniowa z blokami, fundamentami, chodnikami. Nie ma sladu po cmentarzu, na ktorym prawdopodobnie pochowano Schulza. Sama opowiesc Henryka Grynberga uwaza za bardzo intere- sujaca. W rzeczywistosci wizerunek polskich kresow przedstawiony przez Grynberga jest pozbawiony sentymentu. Pisarz jest przede wszystkim realista. Dla niego kresy istnieja tylko wtedy, gdy ma on cos nowego do opowiedzenia na temat tragedii zydowskiej, jaka tam sie rozegrala. Grynberg jest wyraznie przywiazany do ascetycznego opowiadania faktu i szczegolu. Izabella ---------------------------------------------------------------- Henryk Grynberg - "Drohobycz, Drohobycz", W.A.B., Warszawa 1997. ________________________________________________________________________ Jurek Krzystek (krzystek@magnet.fsu.edu) NARCISO YEPES ============= Nazwisko Narciso Yepesa, ktory zmarl w zeszlym tygodniu w wieku 69 lat w rodzinnej Murcii w Hiszpanii, znane jest tym, ktorzy lubia muzyke klasyczna wykonywana na gitarze. Przywyklo sie kojarzyc uzycie gitary w tym rodzaju muzyki z Andresem Segovia, muzykiem, ktory przywrocil temu instrumentowi swietnosc w czasach nowozytnych (Segovia zmarl nie tak dawno, przezywszy lat ponad 90). Istotnie, zaslugi tegoz byly niepodwazalne, co wiecej, dal on poczatek calej szkole gitarzystow, nie tylko hiszpanskich, ktorzy pobierali u niego nauki. Yepes nie nalezal do tej szkoly; jego styl gry byl krancowo inny niz Segovii. Mozna by go okreslic jako 'antyromantyczny', zas ci, ktorym nie podobal sie on, nazywali go 'oschlym'. Nawet ci ostatni jednak przyznawali, ze muzyka barokowa i jeszcze starsza w wykonaniu Yepesa byla duzo bardziej przejrzysta, pozwalala dostrzec kontrapunkt, co na gitarze bynajmniej nie jest latwe do osiagniecia. Do Segovii gitara traktowana byla jako ludowy instrument hiszpanski. Nie sposob wyobrazic sobie przeciez muzyki flamenco bez gitary. Segovia, a po nim Yepes, przywrocili gitarze dawna jej role jako instrumentu szlachetnego. Repertuar klasyczny na gitare jest dosyc ubogi, nie zaspokajajacy potrzeb zawodowego muzyka koncertowego. Yepes siegnal wiec do starej muzyki pisanej na inne instrumenty strunowe szarpane, w szczegolnosci na lutnie, a rowniez i klawesyn. W tej dzialalnosci Yepes wydawal sie znalezc szczegolne powodzenie. Pomogl sobie w tym konstruujac nowy typ gitary 10-strunowej, oparty na zapomnianym projekcie 19-wiecznym. Gitara taka pozwalala na transkrypcje np. muzyki lutniowej bez dokonywania uproszczen niezbednych w przypadku zwyklej gitary 6-strunowej. Instrument ten pozwala rowniez na transkrypcje muzyki klawesynowej, w tym tak bliskiej piszacemu te slowa hiszpanskiej tworczosci Domenico Scarlattiego. Niezaleznie od muzyki dawnej, Yepes wykonywal tez z wielkim powodzeniem muzyke wspolczesna, szczegolnie te pisana przez swojego rodaka, Joaquina Rodrigo. To Yepes wlasnie dokonal w 1955 r. pierwszego komercyjnego nagrania slynnego juz dzis utworu "Concierto de Aranjuez". Potem nagral wszystkie bodaj utwory Rodrigo na gitare, a jest ich niemalo. Nizej podpisany slyszal Yepesa niezliczona ilosc razy w radio i na plytach, ale tylko raz na zywo, podczas koncertu. Bylo to w 1979 lub 1980 r. w Towarzystwie im. Chopina w Zamku Ostrogskich w Warszawie. Mala salka (150 miesc) koncertowa byla zapchana do ostatniego miejsca siedzacego i stojacego, tak znany byl on juz wtedy i w Polsce. Nie zawiodl oczekiwan: zachwycala intelektualna precyzja jego gry i kontrola nad instrumentem. Wykonanego na bis sredniowiecznego marsza irlandzkiego nie zapomne chyba nigdy. [Oparte na nekrologu Yepesa z NYT, 5 maja 1997, i nie tylko.] Jurek ________________________________________________________________________ Tadeusz K. Gierymski IZ POLACY NIE GESI ================== A niechaj narodowie wzdy postronni znaja/, Iz Polacy nie ge/si, iz swoj je/zyk maja/! Pisze prof. Miodek: A zatem 'koktejl' czy 'koktajl'? Rozstrzygniecie tu nie jest takie proste. Kilkanascie lat temu polecalem wszystkim goraco 'dansing' -- forme spolonizowana i zapobiegajaca znieksztalcaniu oryginalnej wymowy. Ilez to osob mowilo 'dancing' -- z 'c'! Te nieprawidlowo brzmiaca konstrukcje slyszy sie obecnie bardzo rzadko, bo spolonizowana pisownia -- tak sie zlozylo -- odpowiada zarazem brzmieniu angielskiemu 'dansing'. Zostawie was w niepewnosci co do koguciego ogona i nawet nie bede sie upieral przy 'koguciogonie', gdzie i wymowa i przypadki nie sprawiaja klopotow. Zwroce wasza uwage na "Zycie Warszawy" z 25 kwietnia 1997 r. Czytamy tam, ze Lada dzien wplynie do Sejmu projekt ustawy o jezyku polskim. Minister kultury i sztuki wniosl juz do niego swoje uwagi i przekazal go Radzie Ministrow, ktora, po konsultacjach, przesle go Sejmowi. Mozna miec nadzieje, ze nastapi to niebawem, gdyz prace nad ta ustawa trwaja juz cztery lata i chyba nie ma powodow, zeby je dalej przeciagac. Urzedowy czy panstwowy? Wlasciwie projekty sa dwa. Jeden - rzadowy (jego inicjatorem i najgoretszym rzecznikiem jest przewodniczacy Komisji Kultury Jezyka PAN, a obecnie rowniez przewodniczacy Rady Jezyka Polskiego, profesor Walery Pisarek) i drugi - grupy poslow PSL, zgloszony 24 lutego br. do marszalka Sejmu, przy czym ten drugi ma w tytule wyraz PRAWO, nie USTAWA o jezyku polskim. Zgodnie z zapowiedzia, opublikowana w "Zyciu Warszawy" 18 kwietnia br., omawiam przede wszystkim projekt rzadowy. Zreszta projekt PSL- owski niewiele sie rozni od tamtego. Odnosze wrazenie, ze poslowie sporzadzili go glownie po to, zeby w ogole przyspieszyc prace nad ustawa. Roznica odnosi sie do samego okreslenia istoty jezyka polskiego. Projekt rzadowy w art.1 mowi, ze jezyk polski jest dobrem kultury narodowej i jego ochrona jest obowiazkiem organow panstwowych i samorzadowych oraz powinnoscia obywateli, projekt PSL-u odnosi sie do tych spraw dopiero w art. 4. Najistotniejsza jest jednak roznica w samym okresleniu: projekt rzadowy glosi, ze "jezyk polski jest jezykiem panstwowym", projekt PSL-owski - ze jest "jezykiem narodowym". Moim zdaniem, nie ma to wiekszego znaczenia, bo oba projekty glosza, ze w "jezyku polskim urzeduja wszystkie organy panstwowe I samorzadowe", co jest zabawnie niezdarne, ale wiadomo, o co chodzi. Oba projekty duza wage przywiazuja do spraw ochrony jezyka, dbania o poprawnosc i przeciwdzialania jego wulgaryzacji. To wazna rzecz, bo wulgaryzacja jest jednym z glownych zagrozen polszczyzny. Zachowane sa prawa mniejszosci narodowych do wlasnego jezyka. To rowniez wazne stwierdzenie w czasach szalejacych nacjonalizmow. Jezyka polskiego ma sie uzywac w szkolnictwie, w umowach miedzynarodowych oraz w obrocie gospodarczym ("Jezyk polski powinien byc uzywany" - glosi odpowiedni paragraf, co jest stwierdzeniem dosc lagodnym). Oczywiscie, chodzi tu o nazewnictwo, o przepisy uzycia i instrukcje, co nieraz przysparza nam klopotow, gdy kupujemy cos z importu. Ustawa zdobywa sie jednak na ton kategoryczny, przestrzega bowiem, ze "poslugiwanie sie w obrocie gospodarczym wylacznie obcojezycznymi okresleniami jest zakazane". Tam - "powinien", tu - "zakazane" - troche to sprzeczne, ale niech tam! Wsrod wyjatkow, ktorym przysluguje prawo uzywania obcych jezykow (firmy, nazwy instytucji, tytuly publikacji obcojezycznych), jest pozycja: "uprawianie dzialalnosci naukowej i artystycznej". Okazuje sie, ze w tych dziedzinach mozna uzywac obcego jezyka. Coz: "poetis omnia licet" ("poetom wszystko wolno"). I slusznie! Ustawa zawiera punkt o powolaniu 30-osobowej Rady Jezyka Polskiego na 5-letnia kadencje. Rada jest organem opiniodawczym. Minister kultury i sztuki moze zglosic sprzeciw wobec uchwaly Rady, ale Rada moze ten sprzeciw odrzucic wiekszoscia 3/4 glosow ustawowego skladu. Wreszcie dosc sporna sprawa: kary. Nie jest prawda, ze projekt tej ustawy przewiduje kary pieniezne za bledy jezykowe lub za uzywanie brzydkich wyrazow. Za wulgaryzmy w miejscu publicznym przewiduja kare bardzo dawne przepisy - szkoda tylko, ze tak rzadko stosowane (od lat nie widzialem w gazetach zadnej wzmianki na ten temat). Projekt ustawy przewiduje jedynie kare grzywny za uzywanie obcojezycznych tekstow w handlu i uslugach - tak jak wyjasnialem to poprzednio. Oprocz grzywny sad moze orzec odpowiednia sume pieniezna - do 100 tys. zl - z przeznaczeniem na Fundusz Promocji Tworczosci. Czym ma byc owa "odpowiednia suma pieniezna" - grzywna czy nawiazka - tego w projekcie nie podano. Wniosek stad taki: jesli chcesz byc snobistyczny I delektowac sie cudzoziemszczyzna - plac na rzecz tych, ktorzy maja pomnazac nasz dorobek kulturalny. Tylko - czy kultura ma sie zywic z wykroczen? "Ustawa nie narusza przepisow dotyczacych nazw miejscowosci oraz imion i nazwisk". To dobrze. Dlatego pod Zninem bedzie nadal Wenecja, a pod Olsztynem - Ameryka. Tylko dlaczego na czyjes prywatne zyczenie Izabela ma sie pisac Izabella, a Ksymena - Xymena? Tego nie zrozumiem do konca. Chyba ze tez uznamy to za naruszenie ustawy i potraktujemy grzywna. Ustawa przychodzi w sama pore. Ochrona jezyka polskiego jest waznym zadaniem spolecznym, ktore trzeba traktowac z cala powaga. Zdecydowana wiekszosc jezykoznawcow twierdzi, ze zagrozenia polszczyzny przez nasilajaca sie wulgaryzacje i przemozny wplyw agresywnego jezyka angielskiego jest bardzo duze i tylko wspolny wysilek wszystkich uzytkownikow moze ja ocalic przed katastrofa. Oslabla wiara w cudowna moc samooczyszczania sie polszczyzny. Trzeba ja w tym procesie wspomagac. Ustawa o jezyku polskim moze byc w tym przydatna. Chociaz nie jest wazne,czy polszczyzna ma byc jezykiem urzedowym, czy panstwowym, rzecza najwazniejsza jest, ze ma byc. Na zawsze. Andrzej Ibis Wroblewski ------------------------ Moze ktos inny podrzuci strofy swego wyboru z ponizszego wierszyka Boya, a sami zdecydujcie, czy o wulgaryzacji tu mowa. PIESN O MOWIE NASZEJ Rzecz az nazbyt oczywista, Ze jest pie/kna polska mowa: Je/drna, pachna/ca, soczysta, Melodyjna, kolorowa, ... Choc poezji swie/ci wiosne/ Wieszczow naszych dzielna trojka, Polskie slownictwo milosne Przypomina - ksie/dza Wujka! Dowody najoczywistsze Znajdziesz chocby w takim glupstwie, Ze polskiego slowa mistrze Snia/ o - "rui i porubstwie"!! ... Ludziom trzeba tak niewiele, By na ziemi niebo stworzyc - Lecz wykrzykna/c jak: "Aniele, Ja chce/ z toba/... <>?!!" ... Je/zyk naszym skarbem swie/tym, Nie igraszka/ obojetna/; Nie krwia/, ale atramentem Bije dzisiaj ludow te/tno; Musi naprzod isc z zywemi, A nie te/pic zycia zarod, Sokow pelnie/ czerpac z ziemi: Jaki je/zyk - taki narod!!! (Pisane w r. 1907) tkg ------------------------------------------------------------------------ Jerzy Nowosielski Musze, nawiazujac do tekstu Pana Tadeusza Gierymskiego, jedna rzecz, ktora napisal Andrzej Ibis Wroblewski, sprostowac: "Ustawa nie narusza przepisow dotyczacych nazw miejscowosci oraz imion i nazwisk". To dobrze. Dlatego pod Zninem bedzie nadal Wenecja, a pod Olsztynem - Ameryka. Tylko dlaczego na czyjes prywatne zyczenie Izabela ma sie pisac Izabella, a Ksymena - Xymena? Tego nie zrozumiem do konca. Juz w 1986 roku istniala lista imion z przymusowa polska pisownia uzywana w Urzedach Stanu Cywilnego. Projekt ustawy wiec kontynuuje paranoidalne dzielo wczesniej zaczete, moze przez Jaruzelskiego, ktory tez wtedy chyba wyskoczyl z nowoczesnym pisaniem daty i zakazem wysylania przez firmy kart z zyczeniami swiatecznymi. Oczywiscie kazdy ma swoje jezykowe upodobania i w ramach jezykowej normy niektore rzeczy pomija. Niedobrze mi sie robi jak np. slysze 'w kieleckiem'. Moje ucho nie jest w stanie tego zaakceptowac. Nie pomoze nowa konstytucja jezykowa. Jest to dla mnie kicz. Podobne odczucia mam przy imionach gdzie Ksy ma zastepowac X, przeciez piekna litere. Izabela bez drugiego l to w moich oczach ofiara urzedowego gwaltu na tym pieknym imieniu. Jak urzedas, jeden z drugim, czy profesor, bo zdolny propagandysta ma pouczac jak jezyk uzywac i karami poganiac? Jezyk tworzymy my i wara od niego. Co sie przyjmuje w skali makro, zwycieza. To jest jezyk rzeczywisty. Zywy. Moja corka Ewa (nie ma lepszego imienia dla kobiety) ma drugie imie, bo trudno bylo przewidziec charakter i przyszly zawod dziecka. Drugie imie to wlasnie Xymena, przez X w wyniku awantury w urzedzie, ktora musial urzadzic zdesperowny tata. Argumentem, ktory poskutkowal, bylo stwierdzenie na temat mojego stosunku do urzedowej listy imion dla mojego dziecka i pytanie, czy referenta wyrzuca z pracy, jak napisze Xymena przez X, bo nie ustapie. Odpowiedzial, ze nie wyrzuca. - To pisz Pan do jasnej cholery przez X. I napisal. W rezultacie: A na imie jej jest Ewa Xymena Ew jest tyle ile drzew, a Ewa Xymena jedna. Sadze, ze drugie imie jej sie przyda. Mnie wystarcza jedno. A swoja droga ciekawe, ze Polacy, ktorzy maja tak bardzo specyficzny stosunek do prawa, w osobach swoich przedstawicieli w sejmie cierpia na manie produkcji ustaw, ktore w mizernym stopniu zycie rzeczywiscie ureguluja. Utrzymuje sie przesad, ze przepis cokolwiek zalatwi, moze nowe zrodlo dochodow dla budzetu? Czekam na uregulowanie polskiej goscinnosci, patriotyzmu, honoru, bo bez urzedowego regulaminu zejdziemy z polskiej drogi. Prokreacji po polsku (slownictwo) rowniez. Kiedys na moje biurko w przedsiebiorstwie handlu zagranicznego, w latach osiemdziesiatych zbiegiem okolicznosci trafilo kilkanascie zarzadzen dyrektora naczelnego. Byly to przewaznie przepisane nowe przepisy z ustaw, ktore firma byla zobowiazana stosowac i stosowala w drodze wydawania kolejnych wewnetrznych zarzadzen, regulaminow, rozdzielnikow, okolnikow, instrukcji i czego tam jeszcze z rozpisaniem tej symfonii prawa na dzialy, piony, sluzby stanowiska. Paranoja totalna. Pierwsze wykonanie nierealne. Bylo troche czasu i powstala kompilacja najglupszych regulacji o zasadach uzywania instalacji sanitarnych przedsiebiorstwa. Ludzie plakali ze smiechu, na pograniczu konwulsji, gdy puscilismy to obiegiem. Odrobine mozna bylo sie odreagowac... Zasady nabywania uprawnien do korzystania zajely kilka stron... Moze kiedys do tej teczki u kolegi siegne... Jest tam miedzy innymi lista zdobyczy socjalizmu w Polsce uwzgledniajaca prawo do wypoczynku w czasie pracy, zrownanie miasta do poziomu wsi i chlopa z ziemia, i takie rozne smieszne rzeczy. Jezyk poradzi sobie bez urzedow, poradzi sobie tez gospodarka. Sek w tym, ze czesc ludzi nie radzi sobie bez pracy w urzedach. I tu jest nasze prawodawstwo pogrzebane na amen. RN ________________________________________________________________________ Katarzyna Zajac Z ALFABETU LUDWIKA JERZEGO KERNA ================================ Oto krotkie wspomnienie Ludwika Jerzego Kerna o Galczynskim. Wspomnienie spisala Maria Ziemianin ("Gazeta Krakowska" - magazyn, 2 maja 1997). W "Dwoch teatrach" Jerzego Szaniawskiego wystepuje Chlopiec z Deszczu. Piekna, poetycka postac, ktora zjawia sie nie wiadomo skad. Dla mnie takim Chlopcem z Deszczu, tyle ze doroslym, byl Konstanty. Zawsze wyrastal niespodziewanie, sprawiajac wrazenie, jakby przyszedl z innego swiata. Istotnie tak bylo. Robil krok ze swojego poetyckiego wymiaru w nasza rzeczywistosc. A kiedy ta go znudzila (a nudzila go bardzo szybko), znikal nie wiadomo gdzie, zupelnie jak ten Chlopiec z Deszczu. Wszystko za czym tak gonimy, te jakies dobra doczesne, przyjemnosci i rozrywki, zupelnie go nie interesowaly. Zyl w specyficznym swiecie swojej poezji. Zycie mial bardzo ciezkie. Do wojny cierpial niedostatek. Okupacje przesiedzial w stalagu. Potem pokrecil sie troche po Zachodzie i wrocil. Poznal sie na nim natychmiast Eile. Naprawil blad Grydzewskiego (ktory nie dopuscil Galczynskiego do "Wiadomosci Literackich") i zrobil z niego nadwornego poete "Przekroju". Okres krakowski byl chyba najplodniejszym, a i najszczesliwszym fragmentem jego zycia. Potem podobnie euforycznie bylo na Mazurach, w lesniczowce Pranie, ale wowczas byl juz ciezko chory. Uplynelo zaledwie 7 lat od jego powrotu, kiedy w mieszkaniu w Alei Roz dopadl go trzeci zawal. Akurat 6 grudnia, w swieto Mikolaja. Dzwoniono od razu po karetke, miedzy innymi do kliniki rzadowej. Tam jakas wazna panienka zapytala o nazwisko: - Galczynski? ... Galczynski, chwileczke... Nie, Galczynskiego nie ma na liscie. I od razu podjela decyzje: - Galczynskiemu nie przysluguje. Pamietam go jako czlowieka niezwykle zyczliwego ludziom. Mial niski, cieply, o aksamitnej fakturze glos. Przepieknie deklamowal swoje wiersze. Zaden aktor nie byl w stanie go w tym przeskoczyc. Na szczescie raz tylko widzialem go na duzym cyku. Pani Natalia, nie wiedzac co z nim zrobic, bo zaczajal sie na klatce schodowej na swojego wroga Adama Wazyka, kupila mu bilet na samolot i wyslala do Krakowa, do Zagorskich. Po wyjsciu z samolotu zaczal oczywiscie pic i zaraz potem skierowal sie do "Przekroju". Przyszedl do nas juz na dobrej bance. To sie wczesniej nigdy nie zdarzalo, bo bal sie Eilego i kiedy mial swoj zly dzien, unikal redakcji. Musielismy go wtedy pilotowac caly dzien, trzymajac przy nim warty po roznych krakowskich lokalach. Na noc zawiezlismy go do Zagorskich, gdzie polozono go spac. W nocy obudzil go glod. Poszedl oczywiscie do spizarki, gdzie znalazl tylko marynowane prawdziwki pani domu. Ale przy otwieraniu sloj wymknal mu sie z rak, a na posadzce zrobilo sie lodowisko z grzybkow i octowej mazi, po ktorej zaczal sie niemozliwie slizgac. Straszliwie umorusany nie mogl sie uwolnic z tej pulapki. W ogole nieraz miewal przygody w mieszkaniach przyjaciol. Tuz po powrocie do kraju zjawil sie w Lodzi, gdzie swietowano z okazji jego "cudownego odnalezienia". Mieszkal wtedy u swego przyjaciela, jeszcze z Anina, Jerzego Zaruby. Wrociwszy do mieszkania na duzym cyku postanowil wziac kapiel. Zaruba, w obawie, ze Konstanty moze sie po pijanemu utopic, oswiadczyl mu, ze popsul sie piec i nie ma cieplej wody. - Nic nie szkodzi - powiedzial Konstanty. - Bede sie kapal w zimnej. Najlepiej w twoim futrze. I wykapal sie. To wlasnie on wprowadzil mnie do lodzkiej Szkoly Teatralnej, a potem mnie z niej wyciagnal. Wprowadzil, poniewaz na egzaminie mowilem obszerne fragmenty "Kolczykow Izoldy", swiezo napisanego przez niego poematu, ktorego egzaminatorzy jeszcze nie znali. To zrobilo wrazenie. Zostalem przyjety. Wielki Jozef Wegrzyn wybiegl za mna na korytarz i sciskajac mi rece, powiedzial tym swoim, podobno najpiekniejszym w Polsce, meskim glosem: - Panie, to bylo piekne. A po roku Konstanty przeflancowal mnie do "Przekroju". Wpisal mi wowczas dedykacje na egzemplarzu swojej "Zaczarowanej dorozki": 6 kwietnia 1948 r. To byl wlasnie ten dzien, kiedy raptownie pozegnalem sie z mysla o sukcesach scenicznych. Wspomnienie L. J. Kerna o K. I. Galczynskim przytoczyla Kasia _________________________________________________________________________ Wszystkie artykly drukowane w "Spojrzeniach", z wyjatkiem specjalnie zaznaczonych, ukazaly sie poprzednio na liscie dyskusyjnej "Papirus". Informacje o tej liscie dostepne od T. K. Gierymskiego . Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu, oraz spojrz@info.unicaen.fr Serwer WWW: http://k-vector.chem.washington.edu/~spojrz Adresy redaktorow: krzystek@magnet.fsu.edu (Jurek Krzystek) bielewcz@io.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) Copyright (C) by J. Krzystek (1997). Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Numery archiwalne dostepne przez WWW i anonymous FTP z adresu: k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. _____________________________koniec numeru 149___________________________